Dwutysięczny szósty rok, to był drugi sezon w branży turystycznej.
Od czerwca dzień w dzień praca z turystami. Dzięki Bogu „rotacja” twarzy w zawodzie przewodnika jest duża, więc nie trzeba było codziennie patrzeć na te same gęby.
Tak czy inaczej przyszedł czas na wakacje, na chwilę odpoczynku od turystów, w gronie innych turystów.
Skorzystaliśmy z oferty biura podróży (bynajmniej nie last minyt) i wykupiliśmy wycieczkę (jak najbardziej zorganizowaną) na Chorwację.
W upalny sierpniowy dzień, udaliśmy się na parking pod jednym z krakowskich hipermarketów i już po chwili zostaliśmy „zapakowani” do jednego z autobusów, które tam podjechały. Niedługo potem okazało się, że bynajmniej nie siedzimy w docelowym autobusie. Dwie godzinki później siedzieliśmy już na zielonej łączce, gdzieś w okolicach granicy Polsko-Czeskiej, czekając na autobus, który tym razem miał nas wozić w trakcie całej wycieczki.
W autokarze, siedząc na pięterku, mogliśmy się rozkoszować trochę lepszym widokiem z okien, ale miejsca na nogi było jakby mniej. No cóż, nie można mieć wszystkiego.