Lotnisko w Pradze jest duże, a przynajmniej kilka, kilkanaście razy większe od Balic. No i oczywiście całe lotnisko jest objęte „non smoking area” co stanowi pewien problem dla podgrupy B naszej wycieczki. Jedyne miejsca gdzie można kurzyć to restauracje, drogie restauracje, które i tak się okazały tańsze od tych izraelskich.
Siedem godzin upływa dosyć szybko (jeżeli nie jest się nałogowym palaczem). Druga odprawa bezpieczeństwa. Nasi bracia z południa zaczynają ją 15 minut po planowanym czasie, co oznacza , że już na samym wstępie mamy kwadrans w plecy.
Sam lot do Izraela to już preludium do tego co czeka nas przez najbliższe dwa tygodnie. Dostajemy żarcie w czerwonych, plastikowych, firmowych naczyniach… i niespodzianka, na opakowaniu gulaszu naklejka „food doesn’t contain pork”(jedzenie nie zawiera wieprzowiny). Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że człowiek może zatęsknić za kiełbasą i schabowym.
Po drodze do TA mijamy kilka ciekawych miejsc. Między innymi oglądamy Budapeszt i Belgrad by night.
W końcu po czterech godzinach lotu ukazuje nam się rozświetlone wybrzeże z Tel Avivem po środku. Lądujemy przelatując przez las wieżowców. Zaraz po tym jak dotknęliśmy kołami ziemi, miła pani informuje nas, że temperatura powietrza wynosi 22 stopnie C (przypominam, jest 21 grudnia), od razu robi mi się żal rodziny, która została w zimnej Polsce.
Jeszcze tylko trzeba odstać w kolejce po stempel w paszporcie (osobne kolejki dla posiadaczy paszportu izraelskiego, osobne dla reszty świata), trzeba odebrać bagaże i w końcu można wyjść w lepką od wilgoci, ciepłą, izraelską noc.
Taksówki nawet o czwartej trzydzieści w nocy nie trzeba szukać zbyt długo, właściwie to taksówka szuka nas.
W końcu dostajemy się do naszej kwater głównej, która się znajduje w centrum miasta gdyby tylko takie istniało w Tel Avivie. No to idziemy spać. Dobranoc.