Dzień drugi zaczynamy od wizyty w cytadeli. To już drugi pałac Heroda jaki oglądamy w Izraelu. Niestety razem z nami oglądają go cztery grupy z podstawówki. Jest bardzo głośno i ruchliwie. Tutaj też zobaczyłem jak bardzo mogą być zdeterminowani jeżeli chodzi o obronę swoich granic. W wieku osiemnastu lat większość młodzieży jest wcielanych do wojska, mężczyźni na trzy, kobiety na dwa lata. Ale do służby wojskowej są przyzwyczajani od początku swojej edukacji co mogłem sam zauważyć w cytadeli. Wyobraźcie sobie setkę dzieciaków czołgających się wzdłuż muru z blankami, podnoszących się co chwilę i markujących strzelanie z pistoletów stworzonych z dwóch złożonych dłoni. Całej scence przyglądała się grupa nauczycieli, która zagrzewała ich do wytężonego wysiłku. W ten sposób wychowuje się najbardziej zmilitaryzowane społeczeństwo świata, ale chyba nikt nie wie do czego może to doprowadzić.
Zwiedzanie cytadeli zajmuje chwilę. Wystaw jest sporo, ale i budynek jest olbrzymi. Po zwiedzaniu decyduję się odstawić podgrupę B do Hostelu, a sam wybieram się na spacer po murach obronnych. Trudno je porównać do murów Dubrovnika – nie ta skala. Mury w Jerozolimie są wąskie, schody bardzo strome, barierki, które w teorii powinny zabezpieczać turystów trzymają się właściwie na słowo honoru. Po raz ostatni mury obronne zostały wykorzystane w trakcie działań wojennych w 1967. W kilku miejscach zabezpieczono elementy muru, które zostały dostosowane do „nowoczesnych” działań wojennych. Na spacer po każdej, z dwóch oddzielnych tras trzeba przeznaczyć przynajmniej godzinę. Trasa, którą szedłem wiodła wokół arabskiej części starego miasta. Zauważyłem, że każdy dach musi być zaopatrzony w antenę satelitarną, plastikowe krzesełko, szafkę oraz… zbiornik na wodę. Domy arabskie nie mają dostępu do sieciowej ciepłej wody. Jedynym sposobem na jej ogrzanie jest wpompowanie jej do zbiornika, koniecznie pomalowanego na czarno, umieszczonego na dachu domu i zagrzania jej przy współpracy ze słońcem. Nie ma co marzyć o wskoczeniu na któryś z tych dachów i ucięcie pogawędki z mieszkańcami domu, najpierw trzeba by się przedostać przez drut kolczasty, który wraz z barierką otacza trasę. Idąc najbardziej nasłonecznioną częścią murów, trzeba uważać, żeby nie nadepnąć jednej z setki wygrzewających się tam jaszczurek. W pewnym momencie mury zrobiły się zielone od jaszczurek, które uważnie obserwowały mnie. Gdy nadto się zbliżyłem, wygrzane na słońcu jaszczurki uciekały w szpary pomiędzy kamieniami w mgnieniu oka. Następnie mury wiodą wzdłuż cmentarza muzułmańskiego który jest zlokalizowany poza Starą Jerozolimą, a kilkadziesiąt metrów dalej trasa kończy się, tuż przy murze otaczającym wzgórze świątynne. Powrót do Hostelu zajął mi chwilę czasu, gdyż się zgubiłem w uliczkach arabskiego miasta. Ale nie w „romantycznym” znaczeniu tego słowa, naprawdę się zgubiłem. Fajnie było.
Na zakończenie dnia jeszcze raz idziemy do bazyliki Grobu Bożego, ale o tym już pisałem wcześniej, a następnie szukamy Bramy Łańcuchów, przez którą można ponoć przejść na wzgórze świątynne. Okazuje się, że brama łańcuchów znajduje się raptem kilkaset metrów niżej od naszego hotelu. Mili policjanci każą wrócić tu następnego dnia rano.
Znowu spotkanie z Maćkiem. Nie wiem jakim cudem udaje mi się, w moim stanie, odnaleźć drogę do hostelu.