W dniu trzecim naszej wycieczki/podróży/pielgrzymki (niepotrzebne skreślić) postanowiliśmy odwiedzić kolejny port. Tym razem wybór padł na największy izraelski port na Morzu Śródziemnym – Hajfę.
Hajfa leży kilkadziesiąt kilometrów na północ od Tel Avivu. Dotrzeć tam można na kilka sposobów: autobusem dalekodystansowym firmy Egged (klimatyzacja, wygodne fotele), można wynająć samochód lub można pojechać pociągiem (kilamtyzacja, wygodne fotele). Jako, że wybraliśmy pociąg, słów kilka o tym środku lokomocji.
W Izraelu na próżno szukać połączeń kolejowych z Jerozolimom lub Nazaretem. Linia kolejowa jest jedna, prowadzi wzdłuż wybrzeża i łączy północ – pogranicze z Libanem z południem, dochodząc prawie do strefy gazy. Na stacjach kolejowych nie sposób się zgubić gdyż zazwyczaj są dwa perony: do peronu podjeżdżają pociągi jadące na północ i analogicznie do drugiego te które podążają na południe, ale zanim dostaniemy się na stację trzeba się poddać kontroli bezpieczeństwa. Standard: rentgen dla bagaży, bramka dla ludzi. Potem można już kupować bilet. Informacja praktyczna: jeżeli planuje się powrót koleją można kupić bilet w obie strony co pomaga zaoszczędzić kilka lub kilkanaście szekli. Potem wystarczy już przejść przez bramkę sprawdzającą bilet i można się udać na peron (jeden z dwóch). Na kolei, podobnie jak w komunikacji samochodowej, nie występuje funkcja konduktora, sprawdzaniem bietów zajmuje się bramka skanująca kody kreskowe. Co za tym idzie, teoretycznie na bilecie za 10 szekli, można przejechać od Strefy Gazy do granicy z Libanem, ale trzeba się liczyć z tym, że nie wydostaniemy się ze stacji – bramki nie przepuszczą. Ponadto nie ma co nawet marzyć, że uda się jakoś wydostać bokiem, linia kolejowa tak jak i stacje otoczona jest ogrodzeniem z drutem kolczastym.
Wracając do podróży, dostaliśmy się pociągiem do Hajfy. Główna stacja położona jest tuż przy porcie, więc zaraz po wyjściu z pociągu widzimy kilka olbrzymów stojących w porcie i kolejne daleko na horyzoncie, czekające na możliwość wpłynięcia do Hajfy. Do Hajfy przyjeżdża się zazwyczaj z trzech powodów: aby zobaczyć kościół Stela Maris i grotę Eliasza, aby zobaczyć ogrody i świątynię bahaistów lub aby się przesiąść na autobus do Akki (innych racjonalnych powodów nie widzę).
Kościół i grota znaleźć możemy na górze Karmel, od której to nazwę wziął zakon Karmelitów. Dostajemy się tam taksówką (…bo kto bogatemu zabroni) płacąc jak za zboże. Można się tam dostać też komunikacją publiczną co wymaga trochę wysiłku, ale da się.
Kościół Stella Maris przyciąga Chrześcijan Żydów i Muzułmanów, a jest to związane z postacią Eliasza. W języku hebrajskim imię tego proroka oznacza „Bogiem jest Jahwe”, w Islamie jest on jednym z proroków ukrytym pod imieniem Iljas.
Na mnie kościół nie zrobił jakiegoś większego wrażenia, ot normalny kościół z pieczarą pod ołtarzem (jest to miejsce gdzie Eliasz ukrywał się przed Jezebel).
Stamtąd udajemy się w kierunku świątynie bahaitów. Religia ta narodziła się w Persji, w XIX wieku. Bahaici podkreślają jedność duchową wszystkich ludzi, dzięki czemu jest ich już prawie sześć milionów w 200 krajach na świecie. Świątynię i ogrody naprawdę warto zobaczyć, ale UWAGA całość jest dostępna dla turystów tylko do południa, potem wstęp mają już tylko wierni i pielgrzymi, a turyści mają do dyspozycji tylko skrawek ogrodów w ich środkowej części. Uważam, że warto jest chociaż raz wstać wcześniej aby zobaczyć to miejsce.
Powrót do Tel Avivu przebiega planowo i bez komplikacji.