No i w końcu, w środku polskiej zimy, wyjeżdżam na wakacje. W ciepłe miejsce, a przynajmniej cieplejsze niż Wieliczka. W drodze na lotnisko pan (czy też pani, nie pamiętam)z radia mówi coś o minus szesnastu. Lotnisko. Takie bardzo przytulne, takie bardzo nasze, takie bardzo swojskie. Zgubić się tu nie ma gdzie. Cała nasz grupa: moja jeszcze-nie-teściowa, mój jeszcze-nie-teść oraz ja czekamy na odprawę. Ważymy bagaże, odbieramy bilety, a na koniec puszczają nas w skarpetkach… przez bramkę wykrywającą metale. Przed wylotem kolega mówił mi, że prawdopodobieństwo, że na pokładzie samolotu będą dwie bomby jest równe zero, więc radził, żebym jedną zabrał ze sobą – ale na szczęście nie posłuchałem. Już po przejściu czas na rozrywkę – patrzymy jak pewna nierozsądna siostra zapakowała suszarkę (a może broń, a może klamkę) do bagażu podręcznego, co wzbudziło żywe zainteresowanie miłych panów dokonujących przeszukań.
Jeszcze tylko zakupy na bezcłówce i odlot.
Samolot był taki sam jak i lotnisko… przytulny. Coś jak PKS z dospawanymi skrzydłami.
Muszę przyznać, że fajnie jest popatrzyć po raz pierwszy w życiu na chmury od góry. No i oczywiście zachód słońca nad grubą warstwą chmur robi piorunujące wrażenie.
Okazuje się, że stolica naszych południowych sąsiadów – Praga- jest położona raptem o godzinę od Krakowa.