Poniedziałek. Jeszcze przed wyjazdem sporządziłem sobie listę minimum. Na liście tej znalazły się: Akka, Jafa, Jerozolima, Masada, Cezarea. Przez prawie dwa tygodnie udało mi się wykreślić prawie wszystkie punkty z listy minimum. Wszystkie oprócz Cezarei.
Na początku okazało się, że zarządzający ruinami robią wszystko, żeby uniemożliwić dotarcie tam turystom niezorganizowanym. Nie ma żadnego połączenia między stacją kolejową a ruinami, przy czym odległość między nim to jakies 10 kilometrów. Zostaje taksówka.
Jednakże z pełną odpowiedzialnością piszę, że warto. Opłaca się pokombinować trochę, żeby się tam dostać. Ruiny robią wrażenie. Mozaiki, a przynajmniej ich duża część, są świetnie zachowane. Tak samo budynki w warstwie fundamentów. Wielkie wrażenie sprawia hipodrom. Nie jest on może jakiś super wielki i super zachowany, ale widownia już tak. Z hipodromu podążamy w kierunku fragmentarycznie zachowanej kolumnady. Biel marmurowych kolumn kontrastuje z lazurowym morzem. Widok piękny. Na koniec zostaje oglądnięcie teatru. Niestety zrekonstruowany. Nowe siedziska z piaskowca, miejsca i rzędy ponumerowane. No cóż, trzeba jakoś zarobić na utrzymanie tak olbrzymiego kompleksu. Turyści płacący za bilety widocznie nie wystarczają.
Powrót do dworca krótki, taksówką. Innej możliwości nie ma. Wejście na dworzec. Po raz pierwszy ochroniarz pyta o paszport, ogląda go tak długo, aż ucieka nam pociąg. Godzina czekania na następny na malutkiej stacyjce pośrodku niczego.